Jak straszy „Mother!”?


      Lubię horrory.  Niestety większość kwituję wzruszeniem ramion, bo trochę mnie rozczarowują. Wiem, że to brzmi trochę butnie, ale prawdą jest, że oglądam dużo produkcji, które mają w założeniu straszyć, więc mogę być na zabiegi twórców trochę uodporniona. Ale były takie filmy, które zapadły mi w pamięć. Duże wrażenie zrobiło na mnie „1408” na podstawie powieści Stephena Kinga z genialnym Johnem Cusackiem (złośliwym spieszę tłumaczyć, że to było dwa lata przed filmem „2012”) i Samuelem L. Jacksonem.  „It follows” (polskie „To za mną chodzi”) przeraziło mnie do tego stopnia, że długo bałam się włączyć nawet ścieżkę dźwiękową do tego filmu. Jeszcze w szkole średniej obejrzałam „Szósty zmysł” i chyba od tego się ta fascynacja zaczęła. Pamiętacie scenę z odwracającą się mamą w kuchni? Ja pamiętam do dziś i mam ciarki, gdy to piszę. Ważny był też pierwszy „Blair Witch Projekt” – wtedy nowatorski, bo nikt w tamtych czasach (1999 rok) nie kręcił filmów udających dokumenty. Fascynacja filmami grozy przetrwała u mnie prawie dwie dekady 
i trwa nieprzerwanie. Owszem, często zdarza mi się obejrzeć coś innego gatunku, w końcu nie samymi horrorami człowiek żyje. Dla higieny umysłu sięgam po czarną komedię, obyczaj, film sensacyjny, wojenny, albo film dokumentalny.







  
      Czym więc jest „Mother!”? Film opowiada historię pisarza (Javier Bardem) z blokadą twórczą i jego młodej żony (Matka - Jennifer Lawrence) , która zajmuje się przywracaniem wielkiego domu do stanu świetności, po pożarze, który strawił domostwo jakiś czas temu. Do posiadłości trafia mężczyzna podający się początkowo za lekarza (Ed Harris). Potem dołącza jego żona (Michelle Pfeiffer). Oglądałam ten film sama wieczorem i przyznam, że jest przerażający, choć nie ma tam zjaw, upiorów i duchów. Historia byłaby dobrym punktem wyjścia dla dreszczowca: dom na odludziu, tajemniczy goście, którzy są kim innym, niż ludźmi, za których się na początku podają. Jednak nie tylko w tym tkwi siła tego filmu. Straszy  samotność Matki i jej brak wpływu na to, co dzieje się na ekranie. Nie wiemy, gdzie kończy się rzeczywistość, a zaczynają omamy głównej bohaterki, która ciągle łyka jakieś proszki. Ciekawa jest scena, w której Kobieta (Pfeiffer) nie dowierza, że Matka  nie ma 
w domu niczego od bólu głowy. Czyżby wiedziała, że główna bohaterka zażywa leki? Lawrence jest jak zawsze trochę pyzata,  zagubiona, dużo krzyczy, ale nikt zdaje się jej nie słuchać. A Pfeiffer  jest chuda, demoniczna i przerażająca. Taka trochę Cruella de Mon ze „101 dalmatyńczyków”, albo Fiona Goode z serialu „American Horror Story”. Obie kobiety 
w „Mother!” są piękne, ale każda inaczej. Jak uosobienie dobra i zła. To co działo się w filmie, dosłownie wbijało mnie w kanapę. Straszne w tym filmie jest to, jak łatwo normalne, przestaje być normalne i jak stopniowo rozpada się dotychczasowy świat. Film pokazuje też do czego może zaprowadzić chęć sławy za wszelką cenę. Nie było mowy, żeby ten film obejrzeć z obojętnością. W internecie film Darrena Aronofosky’ego został sklasyfikowany jako horror, co według mnie jest trochę mylące, bo w horrorach powinny występować jakieś niezidentyfikowane siły.  Jeśli więc „Mother” ma być baśnią, to baśnią okrutną i straszną. Zresztą, dobro tu nie triumfuje, więc gatunek filmu wymyka się schematom. Są majaki, halucynacje i wymieszanie rzeczywistości z fantazją. Dawno film nie zrobił na mnie tak dużego wrażenia. Kiczowaty, ambitny, niesamowity czy przesadzony? Na pewno nietuzinkowy. Zresztą, oceńcie sami.


Kasia



O film pytajcie w Czytelni


Mother!, reż. Darren Aronofsky, 2017