O tradycjach bożonarodzeniowych na świecie sprytnie (przez nas) wplecionych w papierową wiklinę.
Spotkałyśmy się w grudniu po
południu. My – bibliotekarki, i one – studentki Akademii Trzeciego Wieku. Bo
zamiast leczyć katar, oglądać brazylijskie seriale, sporządzać niekończące się
listy świątecznych zakupów albo, co jeszcze bardziej oburzające, prać zakurzone
firanki – lepiej mieć gdzieś powyższe i przyjść do nas. Tak więc, bez tyknięcia
brewką, zostało ustalone, że z pewnością przyjemniej będzie spędzić czas na
przykład na: oglądaniu specjalnej prezentacji o zwyczajach bożonarodzeniowych
na świecie, rozmowach o świątecznych tradycjach i przeglądaniu ciekawych książek,
a gdyby i tego było mało – na rozwijaniu swoich zdolności manualnych.
O wszystkich tradycjach
gwiazdkowych mówić nie sposób, więc zatrzymałyśmy się na tych – w naszym daleko
idącym, subiektywnym mniemaniu – najbardziej oryginalnych. Szczególnie
zaintrygowało nas skandynawskie danie lutefisk, którego nazwa nie mniej
cudaczna, co sposób jego przygotowania. Otóż wysuszonego na wiór dorsza
maceruje się kilka dni w ługu sodowym (tak!), po czym przez kolejnych kilka
moczy w wodzie, żeby się pozbyć tej żrącej substancji. Mdłą
i rozmoczoną rybę doprawia się do smaku, gotuje lub piecze i… bon apetit! (to znaczy fuj!). Do tej pory zachodzimy w głowę, jak można ryzykując utratą zdrowia, a do tego z apetytem zajadać to wigilijne danie? Bronimy zatem naszego polskiego śledzika jak niepodległości, bo jeśli nawet uznawany jest za niezbyt smaczny, to przynajmniej bezpieczny w konsumpcji.
i rozmoczoną rybę doprawia się do smaku, gotuje lub piecze i… bon apetit! (to znaczy fuj!). Do tej pory zachodzimy w głowę, jak można ryzykując utratą zdrowia, a do tego z apetytem zajadać to wigilijne danie? Bronimy zatem naszego polskiego śledzika jak niepodległości, bo jeśli nawet uznawany jest za niezbyt smaczny, to przynajmniej bezpieczny w konsumpcji.
Jednak najbardziej oczekiwanym
momentem jest zawsze ten, kiedy już można zacząć tworzyć. I trudno się dziwić,
bo ta grupa kobiet z sekcji rękodzielniczej tylko czeka na takie wyzwania.
Najczęściej robimy „coś z niczego”, dlatego efekty sprawiają wiele satysfakcji. „Nic” – czyli gazetowa makulatura i odrobina wyobraźni sprawiły, że mogłyśmy
się twórczo wyżyć przy papierowej wiklinie. Już kilka dni przed warsztatami
turlałyśmy na patyczkach papierowe rurki, bez których trudno cokolwiek zacząć.
I to jest właściwie najbardziej żmudna część roboty, bo powiększający się w
mrówczym tempie stosik może doprowadzić do chwilowej (ale przemijającej) rozpaczy
lub… gigantycznego odcisku na wskazującym palcu, od którego jednej z nas nie
udało się wywinąć. Na szczęście potem jest już tylko lepiej, a sama technika
tworzenia z papierowej wikliny jest niezwykle prosta i jednocześnie efektowna. Może
dlatego cieszy się tak dużą popularnością wśród rękodzielników, którzy
prześcigają się w tworzeniu oryginalnych i niezwykłych form.
U nas zmaterializowała się
choinka, a efekty możecie zobaczyć niżej. Niestety, zabrakło nam czasu na
malowanie i suszenie, ale każda uczestniczka zabrała swoje dzieło z zamiarem
wykonania ostatnich szlifów w domu.
Miło
było, ale się skończyło. Pewnie spotkamy się jeszcze, bo te kobiety rakiety
chcą tworzyć więcej czegoś z niczego. A na koniec jeszcze jeden kadr
amerykański, z prowadzącą w centrum zamieszania (druga prowadząca po przeciwnej
stronie robi to zdjęcie).
Agnieszka i Elżbieta